Sylwia Chutnik poleca serię o Lottie Brooks
Przed nami kolejna część przygód Lottie Brooks opisanych i zilustrowanych przez nią samą. Możemy więc z pierwszej ręki dowiedzieć się, co nowego u dziewczyny z Brighton, która właśnie idzie do ósmej klasy i wcale a wcale nie jest już dzieckiem.
Mam pamiętniki z czasów, kiedy byłam rówieśniczką Lottie.
Co prawda moje trzynaście lat wypadało wiele lat temu, ale zauważam punkty wspólne. Przede wszystkim poczucie, że na szkolnym korytarzu jestem ciągle oceniana. Różne są na ten temat opinie, ale faktem jest, że wygląd dla nastolatki to temat wysoce drażliwy. Pamiętam to uczucie niedopasowania, które zamieniłam szybko w bunt wobec konwenansów, wybierając punkową stylówkę. Lottie natomiast próbuje dopasować się do większości, ale zwykle się to nie udaje, również dlatego, że dziewczyna jest oryginałem i zdaje sobie z tego sprawę. To ciekawe napięcie między dążeniem do tego, aby nie wyróżniać się wśród innych, a świadomością, że jest się dziwaczką i – uwaga – to nie jest nic złego.
Co my tu jeszcze mamy ze wspólnych przeżyć okresu dojrzewania? Oczywiście sprawy sercowe. Drama goni dramę. Albo nikt się nie interesuje Lottie, albo nagle ma dwóch, a właściwie trzech chłopaków, z czego jeden jest daleko, drugi chodzi do tej samej szkoły, a trzeci kocha, ale nie jest kochany. W tym emocjonalnym zamieszaniu ważną rolę odgrywają przyjaciółki, które niczym antyczny chór komentują wszystkie wydarzenia i czasem mają na nie bezpośredni wpływ. Są więc te wspierające i te knujące, a większość ich dyskusji, często za pomocą emotikonów, odbywa się na grupowej konwersacji na Whatsappie. Meandry miłości rozgrywane są często metodą rzucenia monety lub wróżenia, a każda decyzja wydaje się nieodpowiednia.
Mama ma prawo być zmęczona i potargana, tata niekonsekwentny, brat upiorny, a niemowlak głośny. Tak to po prostu zwykle jest.
Ważny jest również kontekst rodzinny: młodsza siostra ma już osiem miesięcy, brat Toby jest nadal irytujący, a rodzice starają się zachować pozory zwyczajności i opanować chaos, który jest nieunikniony przy trójce dzieci, niezbyt wysokich zarobkach i wiecznym poczuciu, że powinno się wychowywać lepiej, ambitniej i zdrowiej. Ale wiadomo, jaka jest rzeczywistość: ekrany telefonów i telewizorów zastępują często twarze domowników, a zamiast trzydaniowych potraw na talerzach ląduje mrożonka z mikrofali. Może zabrzmi to dziwne, ale widzę w tym atut tej książki: nie daje nam cukierkowego obrazka (chociaż słodyczy tu sporo, zwłaszcza ulubionych batonów Lottie). Mama ma prawo być zmęczona i potargana, tata niekonsekwentny, brat upiorny, a niemowlak głośny. Tak to po prostu zwykle jest. Mimo wszystko dąży się do tego, aby było lepiej, i w tym całym bałaganie kocha się najbliższych. Lottie wielokrotnie przewraca oczami na widok domowników, ale kiedy ma wyjechać na tygodniową wycieczkę, ma obawy, że tyle dni będzie z dala od rodziny.
Właśnie w tym zmrużeniu oka i poczuciu humoru upatruję sukces serii książek o Lottie.
Lottie może wydawać się typową nastolatką, może nawet nieco zbyt zwyczajną, ale z każdej przygody wychodzi jako rezolutna i świadoma siebie osoba, która doskonale zdaje sobie sprawę, że dorastanie to tylko pewna kulturowa konwencja, coś tymczasowego. A swoją rolę należy grać z zaangażowaniem, ale i z pewnego rodzaju dystansem do siebie i otaczającego świata. I właśnie w tym zmrużeniu oka i poczuciu humoru upatruję sukces serii książek o Lottie. Zamiast dydaktyzmu – chichot, ale z empatią i wrażliwością, której mogłaby tej dziewczynie pozazdrościć niejedna dorosła osoba.
Cieszę się, że nie zniszczyłam swoich nastodzienników. Dzięki temu mogę sobie przypomnieć siebie sprzed lat i uśmiechnąć się do tamtej dziewczyny, która szukała siebie i uczyła się bycia w społeczeństwie.